sobota, 7 czerwca 2014

Chapter 4: Sweet, little boy

Sean jak zwykle zanudza mnie swoją pogawędką, że jego tata jest najlepszym strażnikiem zakładu karnego w Bradford, a ja wpatruję się w widoki za oknem, które znam już od dawna i nic się nie zmieniły, przez cały okres naszej szkoły.
Sean oczywiście nie wie, że obiecałam iść na spotkanie z Zaynem, tak samo jak nie wie, że obiecałam jego ojcu, randkę z nim, aby wyjść na miasto z Malikiem.
Opieram czoło o szybę i przymykam oczy.
Mój towarzysz siedzi wpatrzony w drogę przed sobą, nie zwracając uwagi na to, czy go słucham czy nie.
Nawet nie staram się okazywać zbytniego zainteresowania, tym że za jakiś czas znowu mogą skatować bezbronnego człowieka.
- Ojciec pozwolił mi przyprowadzić znajomych w piątek, do zakładu – mruczy Sean, z wyraźnym uśmieszkiem na ustach.
Krzywię się i mocniej otulam bluzą, którą niedbale zarzuciłam na ramiona.
- Co wtedy będzie?
- Kara dla Diabła – słyszę, że jego uśmiech staje się coraz szerszy, a na mój kark występuje zimny pot.
Cała się napinam i gdy tylko auto zatrzymuje się na parkingu przed szkołą czym prędzej z niego wysiadam i trzaskam drzwiami tak mocno, że zwracam uwagę grupki ludzi stojących obok czerwonego audi.
Marszczę brwi i nie zważając na dziwne spojrzenia ludzi, których mijam na korytarzach ile sił w nogach pędzę do swojej szafki. Otwieram ją zamaszyście, wyjmuję wszystkie potrzebne książki i słysząc tupot stóp Seana, jeszcze prędzej – jak na skrzydłach – pędzę do klasy.

Obiad jest mdły.
Jak wszystko w naszej jadalni.
Rozglądam się i wszędzie napotykam białe ściany, gdzieniegdzie jakieś dzieło sztuki, które nie przypada mi do gustu. Na starym zakurzonym pianinie stoi mały kwiat, którego nazwy nie pamiętam, w rogu stoi duży, przedwojenny zegar a z wieży stereo sączy się powolna melodia.
Mama z tatą jak zwykle rozmawiają o sprawach zawodowych, czyli jak było dzisiaj w pracy, co się nowego działo na mieście i inne sprawy, które wcale mnie nie interesują.
Stukam widelcem o talerz, wpatrując się w tarczę zegara.
Nie mam zamiaru uczestniczyć w biesiadzie z moją rodziną.
Nerwowo mnę materiał białej, zwiewnej sukienki, którą dzisiaj założyłam.
Minuty ciągną się i ciągną, a ja chcę, żeby zegar wybił już godzinę piętnastą.
Oni nawet nie zauważają, kiedy staję od stołu i pędzę na górę.
Zabieram z pokoju, wcześniej przygotowaną torebkę, szybko poprawiam włosy, patrząc w lustro, zawieszone na drzwiach mojego pokoju i tak samo szybko pędzę na dół.
Zabieram klucze ze stolika, dżinsową kurtkę i już mnie nie ma.

Uśmiecham się patrząc na postać opierającą się o ścianę zakładu karnego.
Widać, że zakupiono lub dano mu nowe ubrania na nasz wypad.
Ma czarne spodnie i czarną koszulkę, bez rękawów. Nerwowo przebiera nogami, co chwilę kuca, podnosi patyk, kreśli jakiś wzorek na piasku, zmazuje, odkłada patyk i tak kilka razy.
Śmieję się pod nosem i podchodzę do niego, na co szybko wtula się w ścianę i znów przybiera postać zastraszonego zwierzęcia z klatki.
Wzdycham ciężko i powoli przykładam dłoń do jego policzka, kreśląc na nim delikatne kółka.
- Cześć – szepczę, uśmiechając się delikatnie.
Widzę jak jego klatka piersiowa powoli unosi się i opada, serce bije powolnym rytmem, chyba podobnym do mojego, lecz moje przyspiesza, gdy tylko jego powieki uchylają się i spojrzenie cudnych, brązowych oczu odnajduje moje.
Cień uśmiechu przemyka przez jego twarz.
- Hej – mruczy i kaszle, jak robi to zazwyczaj.
Nie umiem opanować szerokiego uśmiechu, który ciśnie się na moje usta. Nie wiem czemu, ale w jego towarzystwie wszystko jest takie fajniejsze, lepsze.
Zayn przechyla głowę w bok i przymyka oko, przez co wygląda jak mały szczeniaczek.
Przygryzam lekko wargę, aby opanować chichot i staję na palcach, by musnąć jego nos.
- Idziemy? – uśmiecham się szeroko, zerkając na jego zmieszany wyraz twarzy.
Kiwa lekko głową i chowa ręce za plecami, przez co śmieję się cicho.
Łapę jego dłoń i splatam jego palce ze swoimi.
- Tak wygodniej – wzruszam lekko ramionami, obserwując jak wpatruje się w dłonie.
Kiwa delikatnie głową, wciąż uporczywie wpatrując się w nasze ręce.
Ciekawe co tak bardzo go w tym dziwi, bądź zastanawia.
To normalne przy ludziach, którzy idą na randkę. Tylko, że nasza randka jest dość nietypowa i wątpię, żeby można było nazwać to coś randką.
Ciągnę go w stronę centrum miasta z którego kilkoma bocznymi uliczkami można dość na miejsce w którym rozłożył się tegoroczny festyn rodzinny z lunaparkiem.
Odkąd tylko pamiętam przychodziłam tutaj z rodzicami, a potem również z młodszą siostrą i zajadałyśmy watę cukrową, potem jeździłyśmy na prawie wszystkich atrakcjach i było fajnie. Od rana do nocy spędzaliśmy czas na tym polu śmiejąc się, piszcząc razem z innymi dziećmi. Wtedy jeszcze nasza relacja przypominała relację rodzinną.
Kiedy przekraczamy bramę z wielkim, metalowym napisem „Lunapark” Zayn wyraźnie się spina, co czuję przez jego dłoń złączoną z moją.
Ściskam ją mocniej, aby dodać mu otuchy, ale to chyba mało działa, bo widzę jak tępo kręci głową i zaciska zęby, co chwilę mocno przejeżdżając górnymi jedynkami po dolnej wardze przez co zostają na niej czerwone ślady, a sama warga lekko puchnie.
Krzywię się widząc Malika w takim stanie. Ten wypad miał na celu pomoc, a nie szkodę dla tego chłopaka.
Wzdycham ciężko i mrużę oczy, aby zlokalizować znaną mi od zamierzchłych czasów budkę z watą cukrową.
Szeroki uśmiech wkrada się na moje usta, kiedy widzę, że dzieli nas od niej jakieś dziesięć kroków.
Mocno szarpię dłonią Zayna i razem kroczymy w kierunku budki ze słodyczami.
Zayn wprawdzie nie idzie tylko sunie za mną, co chwilę wpadając w moje plecy, ale to mi nie przeszkadza. Widać, że czuje się lekko dziwnie w otoczeniu tylu ludzi, kiedy przez pół życia widział tylko oczy strażnika przez małą szparę w drzwiach od celi.
Stajemy w kolejce. Ja przed Zaynem, który nie wiem czemu oplata moją talię rękoma i kładzie podbródek na moim ramieniu. Z przyjemnością przymykam oczy i zaciągam się powietrzem, przez co do moich nozdrzy dolatuje nikły zapach szamponu mojego towarzysza.
Uśmiecham się pod nosem i nie zwracam uwagi na nic innego, tylko na dłonie chłopaka, które delikatnie masują mój brzuch.
Sprzedawca odchrząkuje i tym przywraca mnie do rzeczywistości.
Rozglądam się i widzę zmarszczone czoła i brwi wszystkich ludzi znajdujących się wokół nas, przez co na moich policzkach znaczy się lekki rumieniec.
Przygryzam wargę i kupuję dwie waty cukrowe.
Podaję mojemu towarzyszowi jedną watę i obserwuję jak dokładnie ją ogląda, marszcząc przy tym brwi.
Śmieję się cicho i ciągnę go na bok, do cienia na pobliską ławeczkę.
Siadamy na niej i Zayn delikatnie palcami dotyka waty, za chwilę zabiera dłoń, jakby ją coś poparzyło i wącha palce.
- Oderwij kawałek – instruuję, pokazując mu co ma robić.
Przypatruje się dokładnie moim ruchom, kiedy odrywam kawałek waty i powoli wkładam go do ust, później oblizuję palce.
Kiwa głową na znak, że rozumie i powtarza moją czynność na swojej wacie jedynie swoje palce przystawia do moich ust.
Cicho chichoczę i czuję znowu gorąco uderzające do mojej twarzy. Myślę, że mogę to wytłumaczyć słońcem i tym, że zawsze mam wypieki, kiedy zbyt długo na nim siedzę.
Oblizuję jego palce i zaraz się odsuwam widząc dziwne spojrzenia ludzi przechodzących obok nas.
- Gdzie chcesz iść? – zerkam na niego, kiedy już kończymy swoje waty.
Po tym jednym razie Zayn do końca sam oblizywał swoje palce, lecz nadal twierdził, że oblizane przeze mnie są ładniejsze.
Wprawiało mnie to w dziwny nastrój, bo jakim cudem palce wylizane przeze mnie mogą być fajniejsze?
Chyba, że chodziło mu o to jakie wtedy są, co może być prawdą.
- Co proponujesz? – unosi lekko brew, kładąc rękę na czole.
Wzruszam lekko ramionami i rozglądam się dokładnie, a co przykuwa moją uwagę?
Tunel miłości.
Zayn powiedział, że chciałby tam ze mną popłynąć, więc czemu nie spełnić jego marzenia?
- Tunel miłości? – patrzę na niego, a on delikatnie unosi kąciki ust i kiwa głową.
Wstaję z ławeczki i poprawiam sukienkę, łapiąc jego dłoń. Zayn szybko splata nasze palce i uśmiecham się pod nosem obserwując jak nasze dłonie bujają się w tym samym rytmie.
Opieram głowę na jego ramieniu i wdycham zapach jego ubrań. Są nowe, to czuć. Jednak troszczą się o niego, bo to niebywałe, że dano mu nowe ubrania tylko dlatego, że chciałam iść z nim na miasto.
Kupujemy bilety i wchodzimy do pomieszczenia, które zaprowadzi nas do przystani.
Łódki są w kształcie łabędzi, mają lekko różowy kolor i są dość ładne jak dla zakochanych par, które kochają kwiatuszki i serduszka.
Krzywię się lekko, ale moja twarz zmienia wyraz gdy patrzę na Zayna, który na ustach ma wymalowany szeroki uśmiech.
Wsiadam niepewnie do jednej z łódek, a Malik zajmuje miejsce obok mnie.
Na małym kokpicie znajduje się wielki, czerwony przycisk, który naciskam i łódka rusza.
Przestrzeń między nami i głuchą ciszę wypełniają delikatne dźwięki muzyki, płynącej z głośników, umieszczonych w oczach łabędzia.
Atmosfera jest dość miła i nawet nie wiem kiedy nasze dłonie znów są splecione i znajdują się na jego kolanie.
Opieram głowę na ramieniu mojego towarzysza i przymykam oczy rozkoszując się jego bliskością.
Traktuję go jak normalnego człowieka, nie jak obiekt moich westchnień, fantazji seksualnych, bądź skrytych marzeń.
To zwyczajny chłopak, który potrzebuje mojej pomocy i chcę mu poprawić życie i samopoczucie.
- Fajnie jest – szepcze, a w jego głosie da się usłyszeć uśmiech goszczący na jego wargach.
Szybko podchwytuję to i do końca podróży oboje uśmiechamy się szeroko.
Kiedy na końcu tunelu, łódź zatrzymuje się, ciężko wzdycham i żałuję, że to tak szybko minęło, ale zawsze to co dobre, szybko się kończy.
Wychodzę z łódki, podtrzymując ramienia Zayna i uśmiecham się do niego, na jego okazanie pomocy.
Machinalnie poprawiam sukienkę i zatykam pasmo włosów za ucho.
Łapię dłoń mojego towarzysza i wyprowadzam go z budynku. Musimy mrużyć oczy, gdyż słońce, podrażnia nasze oczy i nic nie widzimy.
Śmiejemy się sami do siebie, chyba nie wiedząc z czego i przechadzamy się po alejkach obok różnych kramów. Zayn znajduje bursztynowy naszyjnik i wtyka mi go do rąk.
Wątpię, żeby miał pieniądze, więc daję mu kwotę, równą z wartością naszyjnika i mulat płaci sprzedawcy, po czym wiąże naszyjnik na mojej szyi.
Dotykam wisiorka i badam jego kształt. To chyba serce, jest piękne i to wzruszający gest.
Uśmiecham się do chłopaka, na co jego oczy rozpromieniają się.
Splatam nasze palce i idziemy dalej.
Przy kolejnym stanowisku, którym jest rzucanie do celu, Zayn wygrywa dla mnie pluszową foczkę, którą od razu w myślach nazywam jego imieniem i mocno tulę.
Ludzie dookoła przyglądają się nam, pewnie dlatego, że większość mnie zna, a mój towarzysz to nowo widziana osoba w tym mieście.
Mogę wymyślić, że to jakiś mój daleki kuzyn, ale każdy dopatrzy się nikłego podobieństwa i moja teoria upadnie.
Muszę coś wymyślić, ale na szczęście nikt nas nie zaczepia, więc mamy względny spokój.
Zayn przez cały czas ciągnie mnie od jednego do drugiego stanowiska i dokładnie bada wszystkie przedmioty znajdujące się na stolikach.
Czasami pyta co to jest, ale względnie rzadko, więc cieszę się, że nie wyglądamy jak wariaci, gdy on może spytać o coś oczywistego, na przykład, co to pozytywka.
Obładowani i chyba najedzeni za wszystkie czasy idziemy w stronę wyjścia z lunaparku. Zayn niesie chyba już trzecią watę cukrową tego dnia, ja mam swoją foczkę i naszyjnik, wszyscy są szczęśliwi i atmosfera jest radosna.
Wpatruję się w niego i nie zauważam małej dziewczynki, która wpada we mnie i obie lądujemy na ziemi.
Cicho syczę z małego bólu, który mi doskwiera i pomagam podnieść się ze mnie chudej brunetce o przemiłych zielonych oczach.
Zerkam na Zayna, który nerwowo wodzi oczami po wszystkich, a swoje rozszalałe spojrzenie lokuje na dziewczynce, która wpatruje się w niego.
Czerwona lampka zapala się w mojej głowie i szybko wstaję i krzyczę, żeby dziewczynka uciekała, ale jej pisk tylko go rozwściecza.
Nigdy nie sądziłam, że osoba taka jak on, może złapać dziewczynkę za ramiona i podnieść na wysokość czubka swojej głowy.
Mała strasznie piszczy, co zwraca uwagę większości osób obok nas.
Dziewczynka prawie płacze, ale Zayn ma wszystko gdzieś. Łapie ją za kostki i odwraca głową do ziemi, lekko potrzepując.
- Zayn, zostaw ją! – krzyk wyrywa się z moich ust, które szybko zakrywam dłonią.
Podnosi na mnie swoje spojrzenie pełne złości i wiem, że nic nie pomoże.

- To Diabeł! – wykrzykuje mężczyzna z tłumu.

czwartek, 1 maja 2014

Chapter 3: Obstacles


Randka? Z nim? W myślach kręcę głową, ale wciąż siedzę, wpatrując się w jego twarz. Wygląda na przestraszonego. Zagubionego. Skołowanego.
Jakby bał się, że coś powiedział źle i że ucieknę, albo go pobiję… nie zrobiłabym tego. Mam z nim spędzić kolejne trzy miesiące mojego życia, oczywiście wliczając w to tylko dni robocze, czyli weekendy mam dla siebie na zabawę z rodziną, lub przyjaciółmi.
To dobry układ, ale boję się, że przez ten czas cała nasza dotychczasowa więź się rozpadnie i on znowu zamknie się w sobie i będzie mnie przerażać jak przystało na bestię, za którą każdy go uważa.
Kiwam lekko głową, choć sama nie wiem czemu to robię.
- To nie randka Zayn, nie możemy chodzić na randki, skoro znamy się pół godziny i ja jestem tutaj tylko w celach naukowych.
Kiwa głową, wyraźnie zasmucony. Serce ściska mi się, gdy patrzę na tego mężczyznę siedzącego przede mną, który w ogóle nie przypomina mi bandyty, za którego go uważają.
Kładę dłoń na jego policzku i delikatnie go gładzę, przez co lekki zarost łaskocze moje opuszki palców. Zerka na mnie, wielkimi oczami i mogę stwierdzić, że są one najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziałam. Mają w sobie coś, czego nikt wcześniej nie miał.
- Idę spytać o pozwolenie – mój głos jest ledwie słyszalny.
Zasycha mi w gardle, kiedy palcem wskazującym wciąż kreślę małe kółeczka na jego policzku i wpatruję się w intensywny brąz jego tęczówek.
Kiwa lekko głową i delikatnie zdejmuje moją dłoń, ze swojego policzka.
- Więc, idziemy na spacer – mruczy, chowając się w kąt.
Wzdycham cicho i wstaję z łóżka, lekko kiwając głową.
- Tak, na spacer.
Uśmiecha się lekko i przenosi wzrok na ścianę, pokrytą kreskami.
Jedna za każdy ból…”
Zamykam oczy, słysząc w głowie jego wcześniejsze słowa. Zaciskam pięści, odwracam się na pięcie i wychodzę z celi.
Rozglądam się po korytarzu, próbując wyostrzyć obraz, ale nic do mnie nie dociera.
Mrok celi Zayn’a wciąż siedzi w moim umyśle, a małe lampki rozwieszone na ścianach nie dają dużego blasku.
Zaciskam oczy i wytężam umysł, przypominając sobie wszystkie filmy kryminalne lub dramatyczne o zakładach karnych, które oglądałam.
Zazwyczaj biuro przełożonych znajduje się w innej części budynku, więc muszę iść zgodnie z tabliczkami z narysowanymi strzałkami rozmieszczonymi na ścianach.
Podtrzymuję się ścian idąc prosto przed siebie i nie myśląc, że w celach obok wszyscy jęczą, syczą i zawodzą, jak jakieś duchy.
Czasami ten budynek bardziej przypomina cmentarz lub ziemię po której stąpają dusze, które nie dostały odkupienia i teraz nawiedzają żyjących.
Po kilku minutach marszu trafiam na główny korytarz i rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś drogowskazu, ale nic nie widzę.
Wzdycham cicho, idąc po schodach, wyglądających jak z czasów wojny.
Cały budynek był chyba budowany za czasów wojny, więc nie ma co się dziwić, że go nie odrestaurowano.
Na górze wszystko wygląda inaczej.
Tutaj kolory są jaśniejsze i widać, że dbają o tą część budynku, tak samo jak o oświetlenie.
Na suficie widzę bogate żyrandole, gdy na dole w części więziennej są jakieś nędzne lampki i korytarz bardziej przypomina jaskinię.
Zaplatam ręce za plecami i chodzę, rozglądając się dokoła.
Trafiam na drzwi z napisem „Nie wchodzić”, ale jak to każdy ciekawski, uchylam drzwi i patrzę do środka.
Na stole leżą bicze i kajdanki, ściany są białe, obsesyjnie białe, jakby to był pokój dla więźniów niezrównoważonych psychicznie.
Może tutaj doprowadzają do stanu nieużywalności każdego, który cokolwiek zawinił.
Odskakuję kiedy ktoś zamyka drzwi przed moim nosem.
Szybko oddychając podnoszę wzrok i napotykam ojca Sean’a.
Uśmiecham się lekko i odsuwam od drzwi, próbując ukryć co przed chwilą robiłam.
- Panie Fannig, miło pana widzieć – mówię z wymalowanym uśmiechem.
Marszczy brwi, ale widzę jak kącik jego ust drga.
- Panna West, mnie również miło – kiwa głową, uśmiechając się pod nosem.
Kiwam głową, myśląc jak ubrać w słowa to, o co chcę zapytać.
- Chciałabym zapytać o zgodę na wyjście jednego z więźniów, czy to możliwe?
Finnig unosi wysoko brew i mierzy mnie spojrzeniem swoich szarych tęczówek.
- To zależy o kogo chodzi, muszę sprawdzić w kartotece, czy może on wyjść, proszę za mną panno West.
Nie wiem czemu jest taki oficjalny, skoro dobrze wiem, że razem z moimi rodzicami już planuje ślub mój i jego syna.
Znów kiwam głową i ruszam za nim, oglądając obrazy wiszące na ścianach.
Wszystkie jakieś ponure, nie można na niczym zawiesić oka i pooglądać niczego pięknego.
Wszystkie są czarne, przedstawiają straszne sceny i znów mam wrażenie, że jestem na cmentarzu, nie w zakładzie karnym.
Pan Finnig otwiera przede mną drzwi i ruchem dłoni zaprasza do środka.
Wchodzę do pomieszczenia i od razu zajmuję miejsce naprzeciwko biurka, próbując nie przestraszyć się kolejnych malowideł, które zdobią to miejsce.
Ojciec Sean’a siada na wprost mnie i zaplata ręce na piersi.
- Czego tam szukałaś West?
Otworzyłam szeroko oczy, słysząc ton jego głosu.
Wiem, że chodzi mu o to, czemu zaglądałam do tego pokoju na korytarzu.
Kręcę głową, drapiąc się po ramieniu.
- Tylko zaglądałam panie Finnig, nie sądziłam, że tam…
- Że tam katujemy więźniów? – dokańcza za mnie, unosząc brew.
Przełykam głośno ślinę i kiwam lekko głową. Moje przypuszczenia się potwierdziły, to jest „pokój tortur” zakładu karnego w Bradford.
- Nie możesz tam wejść, rozumiesz?
- Przecież nie wchodziłam! – krzyczę, uderzając rękami o blat.
Skóra zaczyna szczypać i robić się czerwona, ale ignoruję to.
- Zaglądałaś – kontynuuje Finnig, kręcąc głową.
Mrużę oczy i odwracam głowę, wpatrując się w szafę.
Za szkłem widzę pełno teczek, każda jest oznaczona tym samym nazwiskiem.
To zadziwiające. Zayn ma własną szafę na teczki w jego sprawach, a boi się mnie.
Powracam wzrokiem na Finnig’a i raczej wiem, że mój plan się nie powiedzie.
- Chciałam prosić o to pozwolenie – mówię, wpatrując się w jego twarz.
Kiwa głową, jakby coś mu się przypomniało i odsuwa szufladę biurka z której wyjmuje mały kluczyk. Wstaje od biurka i podchodzi do szafy na lewo od nas.
- O kogo chodzi Lily? – zerka na mnie przez swoje ramię.
Przygryzam wargę i zamykam oczy.
- Zayn Malik proszę pana – szepczę i otwieram oko, badając jego reakcję.
Zatrzaskuje szafę i chwilę później już jest obok mnie, opierając rękę na oparciu mojego fotela. Jego oczy ciskają gromy prosto w moją stronę i mam wrażenie, że jego włosy stają dęba.
- Oszalałaś?! On może wszystkich zabić – syczy, wpatrując się w moje oczy.
- To mu po-pomoże proszę pana – dukam, szybko mrugając.
Kręci głową i zaczyna chodzić po pokoju, ciągnąc swoje włosy.
- Wiesz czemu tutaj jest? – siada za biurkiem i patrzy na mnie beznamiętnie.
Kiwam lekko głową, bo tak jak każdy mieszkaniec miasta wiem o jego zmorze.
- Pobił chłopca w domu dziecka i dlatego tutaj wylądował.
- Zgadza się, ile wtedy miał lat?
Wzdycham cicho, zamykając oczy i kalkulując w myślach.
- Chyba trzynaście.
- Zgadza się Lily, trzynastolatek pobił chłopca, bo coś do niego powiedział – syczy, stukając palcami o blat. – Wiesz, czemu nazywają go Diabłem?
- Bo co miesiąc podczas ataku katuje jedną osobę – recytuję z pamięci, wciąż mając zamknięte oczy.
- Bardzo dobrze, wiesz czego najbardziej nie lubi i najłatwiej może zakatować? – Finnig wstaje z krzesła i podchodzi do mnie. Przysiada na skraju biurka i bierze w rękę strugaczkę, zaczyna się nią bawić.
Kręcę głową, bo tego nigdy nie ujawniano.
- Dzieci Lily, dzieci. Dziecko jest bezbronne, a to przez nie tutaj siedzi. Zawsze, każdy psychiatra i psycholog po wizycie u niego mówi, że on nienawidzi dzieci, gdzie chciałaś go zabrać?
- Do lunaparku – zaciskam jeszcze mocniej oczy, słysząc jak Finnig z trzaskiem odkłada strugaczkę na biurko.
- Tam jest pełno dzieci, chcesz jakąś katastrofę?!
- Nie, nie chcę.
Otwieram oczy, kiedy coś sobie uświadamiam.
- Więc, nie może wyjść? – unoszę lekko brew, krzyżując ręce na piersi.
Mężczyzna kręci głową.
- Nie, nie może – mruczy, drapiąc się po policzku.
- A jakbym poszła na kolację z pańskim synem?
Otwiera szeroko oczy i usta, myśląc o tym co przed chwilą powiedziałam.
- Chcesz iść z Sean’em na kolację, żeby wyciągnąć Diabła z celi? Zwariowałaś?!
- Nie. Jestem zdolna iść na kolację z Sean’em, jeśli ja i Zayn będziemy mogli iść do lunaparku.
Kręci głową i przeczesuje włosy.
- Jesteś szantażystką Lily.
Wzruszam lekko ramionami, wstając z krzesła.
- Albo pójdę na randkę z panem Malikiem, albo pański syn nigdy nie przekroczy progu mojego domu, to jak?
Opieram się biodrem o krzesło i wpatruję się w oblicze mężczyzny.
- Zgoda – burczy po chwili, a ja próbuję opanować uśmiech cisnący się na moją twarz.
- Dziękuję panie Finnig – mówię słodko, uśmiechając się pod nosem.
Prycha cicho i wraca za biurko, a ja cała w skowronkach kieruję się do wyjścia.
- Jeśli coś zrobi, już nigdy nie będzie mógł wyjść i zostanie skatowany, a to tylko przez ciebie Lily.
Wzdycham ciężko i kiwam głową, łapiąc za klamkę.
- Rozumiem, postaram się, żeby niczego nie zrobił.
Naciskam klamkę i po chwili jestem już na korytarzu.
Ocieram twarz i idę przed siebie, próbując znaleźć zejście na dół.
Moja przedwczesna radość zniknęła tak szybko jak się tylko pojawiła.
To prawda, Zayn nie lubi dzieci, a w lunaparku jest ich całkiem sporo, ale sam zachowuje się jak dziecko, więc nie wiem w czym problem.
Schodzę powoli po schodach i kieruję się do celi Malika.
Sama nie wiem, czemu powiedziałam Finnig’owi, że idę na randkę z Zayn’em i pójdę na kolację z jego synem.
Ani to, ani to nie jest prawdą, ale to było jedyne wyjście.
O dziwo się zgodził, ale wiem jak bardzo chce, żebym została przyszłą panią Finnig, tylko że ja tego nie chcę.
Nie chcę być żoną bestii, która obraża każdego, a sam się szczyci jak to jego ojciec katuje bezbronnego Malika.
Tylko, że ludzi nie nazywa się Diabłami bez powodu.
Może podczas tej pełni, tej jego nieszczęsnej doby, on rzeczywiście katuje ludzi, ale to jest takie małe, bezbronne zwierzątko.
Kręcę głową, mrużąc oczy i idąc wprost na koniec korytarza.
Otwieram metalowe drzwi do sali Zayn’a i zastaję go siedzącego przy ścianie i bawiącego się palcami.
Wzdycham cicho, patrząc na ten żałosny widok.
Wchodzę do celi, zamykając za sobą drzwi i powoli podchodzę do łóżka.
Przysiadam na skraju i zerkam na niego.
Wygląda jakby nad czymś myślał i nie widział, że tutaj jestem. Wygląda tak spokojnie z zamkniętymi oczami i długimi rzęsami opadającymi na policzki.
Odchrząkuję i wyciągam do niego dłoń.
Wyrywa się z zamyślenia i rozgląda niespokojnie po pomieszczeniu szybko oddychając.
Przysuwam się powoli do niego i przysiadając na piętach, przyciągam jego głowę do siebie.
- Idziemy na randkę Zayn – uśmiecham się szeroko wpatrując w jego cudne oczy.
Powoli jego twarz wykrzywia się w półuśmiechu, a mnie aż chce się śmiać.
- Jednak to randka? – unosi brew i znowu mam ochotę parsknąć niepohamowanym śmiechem.
- Tak, to chyba jednak randka – kręcę głową, śmiejąc się pod nosem.
Gładzę jego policzki, zataczając na nich kółka i nucąc coś pod nosem.
- Lubiłem śpiew – szepcze, kładąc głowę na moich kolanach.
- Lubiłeś? – unoszę lekko brew, powoli wsuwając palec w jego włosy.
Kiwa delikatnie głową, kładąc dłoń na moim kolanie.
- Nikt mi dawno nie śpiewał, więc nie wiem jak to teraz jest. Czasami w domu dziecka słyszałem jak śpiewano innym dzieciom.
- Tobie nie śpiewali? – marszczę brwi, zakręcając pasemko jego włosów na palcu.
Kręci głową, cicho wzdychając.
- Mnie nikt nie kochał Lily, byłem już wtedy tym najgorszym. Zazwyczaj, gdy wszyscy spali, brałem swojego starego misia i siadałem na parapecie, patrząc jak w innych domach dzieci zasypiały w objęciach mam. Tylko, że ja nigdy nie miałem mamy, nigdy nie mogłem nikogo przytulić, odpychano mnie. Teraz też tak jest. Ciągle tutaj siedzę, zamknięty, nikt nie przychodzi, teraz jesteś ty, ale kiedyś cię zabraknie i do końca będę sam.
Zaciskam oczy, próbując powstrzymać łzy napływające do nich.
- Lubisz dzieci? – szepczę, przeczesując jego włosy.
Poprawia się lekko, kładzie na plecach i patrzy na moją twarz.
- One… są głośne. Nie lubię hałasu, ale nie są takie złe.
- Mam młodszą siostrę – uśmiecham się lekko. – Kiedyś ją poznasz, zgoda?
Kiwa głową, wtulając ją w mój brzuch.
Mój mały synek, który jest zagrożeniem dla naszego miasta.
Mój mały synek, który nigdy nie był przytulany.
Zawsze był odtrącany i poniżany.

Chciałabym, żeby zobaczył jak go kochają.

________________________________________________________________
Znów przepraszam, że musieliście czekać, ale nie miałam weny do pisania
Mam nadzieję, że opowiadanie się Wam podoba i dziękuję za ponad 1.000 wyświetleń
Nie sądziłam, że to Wam się spodoba, tak szczerze mówiąc haha
Na zakończenie dam Wam taki oto gif:
Niall jest zajebisty
Kocham Niall'a haha
To do napisania c: 

czwartek, 6 marca 2014

Chapter 2: It's you...

*Lily's POV*

Sean zatrzymuje się pod zakładem karnym. W środku trwa poruszenie, bardzo dobrze widoczne, nawet z naszej odległości. Czyżby kolejny atak? Ale to jest mało prawdopodobne, to za wcześnie.
- Diabeł pomylił sobie kalendarz? – prycha Sean, a ja gromię go wzrokiem i szybko wysiadam z auta.
Chwilę potem on stoi już przy mnie i łapie mnie za rękę. Marszczę brwi i zabieram ją czym prędzej, nie chcąc czuć dotyku jego dłoni na sobie.
Patrzę na budynek. Jest duży, ociekający wodą, która nawet nie wiem skąd się wydostaje i sądzę, że nie chcę wiedzieć.
Przed drzwiami wejściowymi stoi reszta naszej grupy. Razem z Sean’em podchodzimy do nich i wymieniamy z każdym uścisk dłoni, albo po prostu uścisk.
- Jak myślisz, na kogo trafisz? – szepcze do mojego ucha Elisabeth.
Wzruszam ramionami, zgodnie z prawdą, nie wiedząc na kogo trafię.
- Sean upiera się, że chce się zmierzyć z Diabłem – mruczę, a ona unosi brwi.
- Wiem, że jego ojciec tutaj pracuje i to chyba dobrze, ale wątpię, żeby Sean dał sobie z nim radę, zwłaszcza, że nasza praca tutaj będzie obejmować chyba sześć ataków.
Kręcę głową. Prawda, dość długo mamy się nimi opiekować, ale żeby aż sześć miesięcy? Zarząd uczelni, chyba nie ma nic lepszego do roboty, niż wysyłanie biednych studentów na pastwę jakiś bestii.
- Studenci, proszę za mną – w drzwiach pojawia się ochroniarz i woła nas, oraz pokazuje gestem dłoni, abyśmy za nim poszli.
Wszyscy w zwartej grupie, ruszamy przez wielkie, drewniane drzwi do ciemnego korytarzu, który oświetlają jedynie małe lampki umieszczone na ścianach.
W całym budynku czuć zgnilizną, a także wszędobylskim grzybem. To nieprzyjemny zapach, a jeśli dołoży się do tego swąd dobiegający z niektórych celi, to można zwymiotować po dwóch minutach przebywania tutaj.
Mijamy kilka korytarzy, wszyscy wpatrują się w drzwi cel, które nie były takie jak w filmach. Tutaj były masywne drzwi, prawdopodobnie kuloodporne i z jakiegoś nieznanego mi metalu, aby nikt nie mógł ich sforsować. W każdym z nich była na dole mała klapa, prawdopodobnie do dostarczania jedzenia i u góry małe okienko, przez które można było sprawdzić co porabia dany więzień.
Jesteśmy w pomieszczeniu, w którym stoi długi stół i kilkadziesiąt krzeseł. Strażnik zapala lampkę, która daje nikłe światło, ale jest ono na tyle duże, abyśmy mogli zobaczyć nasze twarze.
Każdy jest przejęty, zdenerwowany. Kilka dziewczyn jest bladych, mają podkrążone oczy, widać, że w nocy nie mogły spać.
Strażnik staje obok każdego z nas i podaje nam szklane naczynie, w którym są jakieś kartki. Każdy losuje jedną kartkę i ma ją trzymać, dopóki nie będzie nam kazał ich otworzyć.
Zostaję tylko ja, ostatnia karteczka. Wyciągam ją i patrzę na nią z nadzieją, jakby to od niej zależeć miało moje życie, choć w pewnym sensie zależy. Przełykam głośno ślinę, kiedy strażnik pokonuje przestrzenie między nami i każdemu po kolei każe otwierać karteczki.
Każdy dostaje swój przydział i z jednym ze strażników opuszcza pomieszczenie, udając się do celi swojego podopiecznego.
Zostaję tylko ja i Sean. Oboje wpatrujemy się w karteczki, słyszę jak głośno biją nam serca.
Sean zamyka oczy i oddycha z ulgą, kiedy może otworzyć zawiniątko. I w tym momencie wiem, że to wypadło na mnie.
Krew odpływa z mojej twarzy. Wgapiam się w kamienną twarz strażnika, kiedy bierze mnie za łokieć i prowadzi wzdłuż ciemnego korytarza.
Mam Diabła…
Czemu, akurat ja?
Sean tak bardzo tego chciał, czemu on nie mógł wybrać tej karteczki?
Wzdycham wpatrując się w kamienną posadzkę.
- Dasz radę – mruczy strażnik, a ja zaciskam oczy, próbując nie płakać.
Będę sama z osobą, która katuje ludzi i mam być spokojna? Co z tego, że oni będą obok mnie. On może mieć takie sztuczki, że nikt mi nie pomoże, nawet oni.
Po kilku minutach wędrówki, stoimy przed drzwiami. Przełykam ślinę, wiedząc że za chwilę mogę zobaczyć, owłosioną kreaturę zajadającą się ludzkim mięsem.
Kiedy strażnik otwiera drzwi i wchodzimy do środka, prawie nie mogę uwierzyć w to co widzę. Otwieram szeroko oczy i usta.
Przede mną stoi mężczyzna. Stoi tyłem do nas, na palcach wpatrując się w małe okienko, pokryte kratami. Ręce ma umieszczone w kieszeniach spodni, które są wyprane lub nowe. Na ramiona ma zarzuconą jakąś bluzę, włosy obcięte, nie ma żadnych oznak, że to przestępca.
Odwraca się do nas i tak samo jak ja otwiera szeroko oczy. Nasze spojrzenia na chwilę się odnajdują, lecz on zasłania swe oczy powiekami. Ma długie, czarne rzęsy, które opadają mu na policzki.
Przez krótką chwilę wpatrywania się w jego oczy, mogę powiedzieć, że są brązowe. Są śliczne. Nigdy takich nie widziałam. Mają w sobie coś magnetyzującego, przyciągającego, coś… magicznego.
Słyszę ciche westchnięcie strażnika, który popycha mnie w stronę chłopaka. Jak go mam nazywać? Nie wygląda na „Diabła” a ja jestem chyba jedyną osobą, która widzi go takim jaki jest naprawdę, oprócz oczywiście strażników.
- Zayn, to jest Lily. Lily będzie się tobą opiekować, proszę nie przestrasz jej.
Chłopak kiwa głową i odsuwa się w kierunku okna. Wzdycham cicho, kiedy strażnik zostawia nas samych. Mimo, że chłopak nie wygląda na przestępcę, muszę przyznać, że boję się, że jak będziemy sami on pokaże zęby, złapie mnie za włosy i powlecze do jaskini.
Przysiada na łóżku i wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami. Boi się? Ten przestępca, który podczas ataku prawie zabija niewinnych ludzi się boi?! Mnie? Co ja mu mogę zrobić? Jedynie pogrozić palcem i tyle, a on mnie? On mnie może zabić z zimną krwią, jeśli zrobię tylko jeden fałszywy krok.
Wzdycham cicho i siadam na końcu łóżka. Wpatrujemy się w siebie jakbyśmy byli neandertalczykami, którzy nie umieją mówić, a jedyne znane im źródło przekazywania informacji to wgapianie się sobie w oczy.
Wyciągam do niego drżącą dłoń i próbuję, żeby nie było bardzo widoczne jak zbladłam. Na szczęście w pomieszczeniu jest ciemno, tylko małe światło daje okno, ale to też nie jest dobre rozwiązanie, gdyż jego cela mieści się po stronie, z której dobiega mało światła.
Delikatnie ujmuje moją dłoń i lekko ją ściska, a ja mrugam szybko powiekami. Bandyta jest delikatny. To jest zbyt dziwne, żeby mogło być prawdziwe. On nie wydaje się wprawdzie być tym złym w tej grze, ale to też mi nie pasuje…
- Lily West – szepczę, wpatrując się w jego twarz.
Delikatnie kiwa głową.
- Zayn Malik – chrypie, a mnie włosy stają dęba.
To niebywałe, on mówi i ma dość normalny głos o ile można takowym głosem nazwać głos przestępcy.
- Ile masz lat?
Zamyka oczy i czuję jak kciukiem gładzi moje knykcie. To miłe uczucie, nie wiem skąd on wie, że coś takiego może sprawiać radość.
- Chyba 21 – kaszle i zakrywa usta, dłonią.
Jest tylko o rok ode mnie starszy, a siedzi w więzieniu.
- Ja mam 20.
Kiwa głową i zabiera swoją rękę. Po chwili siedzi jakby nieprzytomny wpatrując się w swoją dłoń.
- Mam się tobą opiekować.
- Wiem – wzdycha cicho i chowa dłonie w rękawach. – Oni myślą, że coś ci zrobię, ale prawda jest taka, że… ja nic nie robię, przynajmniej tak sądzę – wzrusza ramionami.
Jak to on nic nie robi? Ofiary zawsze zeznają, że to on je bił, kopał i ogólnie traktował jakby był bestią. Nie nazywa się kogoś „Diabłem” bez powodu.
- Ile tu jesteś?
Wpatruje się teraz w sufit, jakby tam była zapisana odpowiedź na moje pytanie.
- Jakieś osiem lat – mruczy i znowu kaszle, zasłaniając usta ręką.
Kiwam głową. Miałam 12 lat jak go złapali, a może go nie łapali, tylko sam się oddał do tego więzienia? Raczej ta opcja odpada, kto mądry sam pakowałby się do celi.
- Czemu tu siedzisz?
Przechyla głowę w bok i patrzy się na mnie spojrzeniem, mówiącym „a jak sądzisz?”. Wzdycham cicho i poprawiam się na moim miejscu.
- Chyba w sierocińcu pobiłem jakiegoś chłopaka, nie pamiętam – kręci głową i zamyka oczy, przyciągając kolana o klatki piersiowej.
Słyszeliśmy o tym. Całe miasto o tym słyszało, a ja jednak wolę usłyszeć tą jego wersję. To będzie bardziej ciekawsze, bardziej prawdziwe. Odczucia „Diabła”, znaczy się Zayn’a są bardziej wciągające niż opinia prasy.
- Chciałbyś stąd wyjść?
Zamyśla się, potem marszczy brwi i wzrusza ramionami.
- Nie wiem, z jednej strony chciałbym, żeby już przestali mnie katować, a z drugiej wiem, że nikt na mnie nie czeka i nikt mnie nie kocha, więc wolę tutaj siedzieć i czekać, aż zakatują mnie na śmierć.
Wzdycham cicho i wpatruję się w swoje splecione dłonie, leżące na kolanach. To prawda, był w sierocińcu, ale żeby go nikt nie kochał i nikt na niego nie czekał? Przecież musi kogoś mieć…
- Miałeś przyjaciela, prawda?
Kiwa głową i chowa twarz w kolanach.
- Miał na imię Leo. Lubiliśmy się, ale jego zabrali… mnie nikt nie chciał – patrzy przez chwilę na mnie, po czym odwraca wzrok i wpatruje się w ścianę.
- Chciałbyś go spotkać? – szepczę i przysuwam się do niego.
Delikatnie kiwa głową i przebiega wzrokiem po całej ścianie.
- Tak, chciałbym go znowu zobaczyć. Tylko, że… mnie nikt tutaj nie odwiedza, oprócz strażników. Leo ma teraz rodzinę, jemu udało się wydostać, a ja trafiłem gorzej niż mogłem.
Wzdycha i kładzie dłoń na ścianie, przesuwając palcami po małych wgłębieniach, które są na niej zaznaczone.
- Co to za kreski? – marszczę brwi, także dotykając ściany.
- Jedna kreska, za każdy ból – szepcze i zamyka oczy. – Zawsze po tym jak mnie katują, rysuję jedną kreskę, ale nie wiem ile ich jest.
- Policzyć je? – zerkam na niego, a on kręci głową.
- Nie. Nie chcę wiedzieć ile razy już dostałem.
Kiwam głową i opieram się plecami o ścianę.
- Miałeś rodzinę?
Wzrusza ramionami, opierając czoło o ścianę.
- Moja matka mnie zostawiła, nie wiem czy mam rodzeństwo, nie wiem czy ona żyje, nie wiem czy mam ojca, nie wiem nic, wiem że nikt mnie nie kochał, a panie w sierocińcu chciały tylko, żebym stamtąd jak najszybciej wyszedł, bo byłem problemem.
Wzdycham ciężko i patrzę w okno. Nie umiem wywnioskować, która jest godzina.
- Lily… - zerkam na niego, wpatruje się we mnie swoimi wielkimi, brązowymi oczami.
- Tak?
- Ale wrócisz tutaj, prawda?
Wzdycham cicho i kiwam głową.
- Tak, Zayn wrócę.
Uśmiecha się lekko, chyba raczej próbuje się uśmiechnąć, ale coś bardzo mu to nie wychodzi. Co prawda, on nie miał do kogo się uśmiechać, więc mu się nie dziwię.
- Dziękuję Lily, to dla mnie ważne.
Znowu wzdycham. Nie sądziłam, że to będzie takie trudne.
- Byłeś kiedyś w wesołym miasteczku?
Unosi brew, jakby nie rozumiał mojego pytania.
- W czym?
Śmieję się i kręcę głową.
- Mamy sporo czasu, musimy nadrobić twoje dzieciństwo – uśmiecham się szeroko, a on marszczy brwi.
Tak, jego dzieciństwo było trudne, ale ja nie chcę też przez cały ten czas, w którym będę musiała się nim opiekować siedzieć w tej śmierdzącej celi.
- To jak? Postaram się wyprosić od strażników przepustkę i możemy iść do lunaparku!
Marszczy nos i wydyma usta. On jest zabawny. Prawda, jest też niebezpieczny i nieprzewidywalny, ale widać, że to zagubione dziecko.
- Co to lunapark?
Otwieram usta, lecz po chwili je zamykam. Tyle nowych słów, muszę mu wszystko opowiadać od początku.
- Więc. Lunapark to inne określenie wesołego miasteczka.
- A co to wesołe miasteczko?
Serio? Nie wiedzieć co to wesołe miasteczko? Wzdycham cicho i kręcę głową.
- Wesołe miasteczko to miejsce, w którym dzieci bawią się. Jeżdżą na karuzelach, konikach, kolejkach górskich, jest też w niektórych takie coś jak tunel miłości.
- Tunel miłości? – unosi brwi.
Kiwam głową i lekko się rumienię. On jest niebezpieczny, a ja chcę z nim płynąć tunelem miłości… moje myśli są dość dziwne, jeśli chodzi o niego.
- Pojedziemy tam? – szepcze, wyrywając mnie tym z zamyślenia.
- Jeśli chcesz – wzruszam ramionami, w myślach modląc się, żeby jednak nie chciał.
- Możemy – kiwa głową, a ze mnie uchodzi powietrze.
- A watę cukrową ci kupić?
Znów unosi brwi. To będzie męczący dzień.
- To jest dobre, ale strasznie klei się do palców.
- A słodkie jest? – uśmiecha się lekko i oblizuje usta.
Kiwam głową, no w końcu to cukier, musi być słodkie.
- Tak, to jest bardzo słodkie.
- Więc, idziemy do wesołego miasteczka…
- Tak Zayn, idziemy do wesołego miasteczka.
- Na randkę?
Otwieram szeroko oczy. Co? Nie! 

_________________________________________________________________
Bardzo przepraszam, że musieliście tyle czekać.
Ten rozdział nie bardzo mi się podoba, według mnie mało się dzieje i jest taki... nudny.
Ale to już wy ocenicie. Dziękuję, za wszystkie komentarze, mam nadzieję, że opowiadanie się podoba.
W następnym rozdziale, powinno dziać się troszkę więcej.
Kocham was i pozdrawiam 
DAME COLD ♥ 

poniedziałek, 3 lutego 2014

Chapter 1: Hello my name is...

Zayn

Jest późno. Tak sądzę. Widzę tylko światła z wybiegu, które przenikają przez okno. W oknie są kraty. Jestem w więzieniu. To jest niby mój dom. Nie mam światła. Miałem wcześniej jedną świecę. Zabrali mi ją. Patrzę na niego, unikając krat. Jest księżyc. Tylko księżyc i gwiazdy. One są zawsze. One mnie nie unikają. Każdy się mnie boi. Jestem samotny. Za kilka dni będzie pełnia. Kolejny atak. Nie wiem co się wtedy dzieje.
Słyszę jak strażnicy opowiadają o atakach. Nie wiem kto za tym stoi. Osądzają mnie. Ja zawsze śpię, nic nie pamiętam. W dzień po pełni przychodzą strażnicy. Zabierają mnie do ciemnego pokoju. Jeden ma pałkę, drugi ma kajdanki. Przykuwają mnie do rurek i biją. W głowę, w nogi, w brzuch. Tak co miesiąc. Chcą, żebym im powiedział coś o tych atakach. Nie wiem o co chodzi, ja śpię, ja nic nie wiem. Oni nie słuchają, nadal biją. Jak leje mi się dużo krwi, coś mówią, ale ja już nic nie słyszę. Ciągną mnie do mojej celi, rzucają na łóżko i zamykają. Leżę sam, płynie krew. Wszystko mnie boli. Jęczę z bólu, ale nikt nie słyszy. Patrzę na ściany. Rysuję na niej kreskę. Jest dużo kresek. Jedna za każdy ból. Jest ich bardzo dużo. Nie policzę ich. Oczy mi się zamykają. Zasypiam.
Gdy się budzę jest zazwyczaj ciemno. Patrzę na chmury, one uciekają. Też chcę uciec, ale nie mam do kogo. Przez dwa dni po ataku nikt nie przychodzi, nie dostaję jedzenia. Słyszę jak burczy mi w brzuchu. Inni nie słyszą, tylko ja. Nikogo nie ma na korytarzu. Nikogo nie ma ze mną w celi.
Cela jest brudna. Jest łóżko, okno z kratą, drzwi z małym okienkiem, wiaderko. Nie ma świecy, zabrali mi. Bali się, że coś podpalę. Przynajmniej tak słyszałem. Nie mówię, nie mam do kogo. Boję się. Od ośmiu lat tutaj siedzę, nikt mnie nie przytulał.
Jak byłem mały, mama mnie oddała. Dom dziecka był duży, było dużo dzieci. Miałem kolegów, ale i wrogów. Leo mnie lubił, a ja lubiłem Leo. Bawiliśmy się samochodzikami. On miał niebieski, ja miałem czerwony. Potem Leo zabrali. Ktoś go adoptował. Byłem sam. Mnie nikt nie chciał. Panie w domu dziecka się mnie bały. Podobno rozbijałem wazony kiedy byłem zły. Nie umieli mi pomóc kiedy płakałem.
Potem przyszedł Greg. On był zły. Każdy się go bał, bardziej niż mnie. Greg bił dzieci, krzyczał na panie. Był niegrzeczny. Raz, jak byłem już duży, miałem chyba trzynaście lat, pobiłem Greg’a. Wszyscy byli szczęśliwi, oprócz jednej pani, ona zadzwoniła na policję. Trafiłem tutaj. Poprawczak był za słaby dla mnie. Tak mówili. Tutaj jest zaostrzony rygor, czy jakoś tak.
Mówią, że jestem najgorszym z przestępców. Jestem człowiekiem, nie bestią! Oni nie widzą, nie rozumieją, ja też chcę czułości, też potrzebuję miłości. Nikt nie przychodzi, nikt nie pamięta. Przychodzi tylko strażnik, on daje mi jedzenie, wychodzi. Nie mogę iść do innych więźniów, nie mogę wyjść na spacer. Przychodzą po mnie co dwa dni w nocy. Idę do łazienki, szybko się kąpię i zabierają mnie do celi. Siedzę sam. Nie pachnę. Nie tak jakbym chciał. Nie mam perfum, nie mam ubrań. Mam więzienny strój. Pomarańczowy w czarne paski, jak na filmach, które oglądaliśmy z chłopakami w domu dziecka. Mam chyba ładne włosy. Przynajmniej miałem. W domu dziecka, każdy mówił, że mam śliczne włosy. Każdemu się podobały. Od ośmiu lat, nie patrzę w lustro. Raz na tydzień dają mi maszynkę i pozwalają się ogolić. To troszkę boli. Czasami leci mi krew, ale jestem przyzwyczajony. Miałem ładne oczy. Panie się nimi zachwycały, mówiły, że są duże, brązowe, że są ładne. Nie pamiętam moich oczu. Mało pamiętam. Wiem, że nikt mnie nie kochał. Nikogo nie obchodziłem.
Słyszę kroki. To strażnik. Szybko kładę się na łóżku, przykrywam kołdrą i zamykam jedno oko. Patrzy przez okienko w drzwiach. Widzi mnie. Patrzę na niego, a on na mnie. Myśli, że śpię. Wzdycha i powoli odchodzi. Siadam na łóżku i przecieram oczy. Chcę spać, ale nie mogę zasnąć. Nie umiem zasypiać. Chcę, żeby ktoś mi pośpiewał kołysanki. Nigdy ich nie słyszałem, a podobno są piękne. Kładę się na łóżku, zamykam oczy. Przykrywam się dobrze, starą kołdrą, która brzydko pachnie. Nucę pod nosem jakąś melodię. Nie znam jej. Wymyśliłem ją. Melodia jest ładna. Zamykam oczy i zasypiam.
Słyszę syreny. Otwieram oczy. Rozglądam się. W celi jest jasno, jest dzień. Słyszę kroki. Dużo kroków. Są blisko, są też daleko. Chyba strażnicy biegną. Słyszę otwierane drzwi. Patrzę w ich kierunku i widzę strażnika. Nie było pełni, nie było ataku, czemu przyszedł? Marszczy brwi i patrzy na mnie. Powoli podchodzi do łóżka, a ja się kulę. Boję się, nie chcę znowu dostać. Ściąga jednym ruchem kołdrę, a ja wtulam się w ścianę. Kręci głową i patrzy na mnie.
- Nie bój się – mówi spokojnie, a ja zaczynam na niego patrzeć.
Kiwam głową, mówiąc mu, że się nie boję, a on znowu wzdycha. Ludzi denerwuje to, że nie mówię. Nie mam z kim rozmawiać, dlatego nic nie mówię.
- Dzisiaj ktoś cię odwiedzi.
Unoszę brew i uśmiecham się szeroko. Wywraca oczami, a ja się cieszę. Ktoś mnie odwiedzi. Zamyślam się i próbuję wydobyć z siebie słowa. Oddycham głęboko i otwieram usta.
- Kto? – mówię ochryple, a on otwiera szeroko oczy.
- Ty mówisz?
Kiwam głową na „tak”, a on marszczy brwi. Znowu nie mówię, jest zły. Może być zły, jak woli.
- Kto? – ponawiam pytanie i odchrząkuję, żeby brzmieć bardziej naturalnie. Strażnik wzrusza ramionami.
- Dzisiaj przychodzą studenci jednej z uczelni. Młodzi psycholodzy, będą badać zachowanie więźniów. Tobie też się ktoś trafi.
Uśmiecham się lekko. Ciekawe czy to będzie jakaś dziewczyna. Nie widziałem, żadnej kobiety od ośmiu lat. Kiwam głową, a on wstaje.
- Masz zrobić dobre wrażenie Malik, jasne?

Znowu kiwam głową, a on znika za drzwiami. Uśmiecham się sam do siebie, wstaję z łóżka i staję na palcach. Patrzę przez okno i widzę w oddali słońce. Ono tak ładnie świeci. Ciekawe co mi dzisiaj pokaże. Może ten student nie będzie się mnie bał. Może ktoś się ze mną zaprzyjaźni? Chciałbym przyjaciela, albo ukochaną osobę. Chcę tego.

Lily

Słońce chowa się za horyzontem. W oddali widzę światła zakładu karnego. Zawsze te reflektory tak wystrzeliwują w niebo, nie wiem czemu, nie wiem po co, ale tak robią. Ludzie, którzy są tam zamknięci, nie mają lekko. Każdy się na nich złości, wyżywa. Każdy mówi, że są potworami, a w rzeczywistości strażnicy są tam potworami. Ojciec jednego z moich znajomych z klasy, pan Markus Finnig tam pracuje. Sean zawsze się cieszy i chwali tym, że jego ojciec daje łupnia tym największym bandytom. Czasami szkoda mi tego słuchać i po prostu odchodzę. Sean jest zarozumiały. Myśli, że jak jego ojciec jest tym „ważnym”, to wszyscy muszą się go słuchać.
Często do mnie podchodzi, pyta co u mnie i takie bzdety. Wtedy odchodzę. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego, a dobrze wiem, że on chce ode mnie czegoś więcej. Mówi, że jego ojciec katuje tego, który co miesiąc próbuje zabić jedną osobę. W mieście jest dość głośno na ten temat. Ludzie boją się tego człowieka i sądzą, że jak wyjdzie na wolność, to wszyscy umrą. Sądzę, że umrą tylko ci, którzy sprawili, że jego życie to piekło. Bradford to spokojne miasto, odkąd ten „Diabeł” siedzi w więzieniu. Ludzie mówią, że nie pozwalają mu nigdzie wychodzić i ciągle siedzi w celi i obmyśla co by tutaj zrobić.
Wzdycham i ostatni raz patrzę na ten zakład karny. Przenoszę wzrok na niebo i widzę już wschodzące gwiazdy. One oświetlają nam drogę, przyszłość. Moja przyszłość jest zaplanowana przez rodziców. Ja i moja siostra Amy, mamy iść na psychologię i zostać najlepszymi psychologami w Anglii. Amy jest mała. Ja już studiuję. Jutro idziemy do tego zakładu karnego.
Schodzę z parapetu i idę do łóżka. Kładę się na materacu i przykrywam chłodną pościelą. Przymykam oczy i próbuję zasnąć. Jutro idę do zakładu karnego o zaostrzonym rygorze spotkać się z największymi bandytami świata. Rodzice są temu przeciwni, ale z jednej strony, jeśli tego nie zrobię, to mogę zapomnieć o studiach. Wtedy nie miałabym czego szukać w tym domu. Tutaj na pierwszym miejscu stoi wykształcenie. Mama prawniczka, ojciec szanowany biznesmen. A my? Amy jest prymuską, tak ją wychowano. Ja? Wstydzą się mnie. Jestem tą czarną owcą, jak zawsze najgorsza. Chwalą się osiągnięciami Amy, a Lily? Lily jest niepotrzebna.
Słyszę krzyk. Siadam szybko i rozglądam się. Krzyk nasila się. To z pokoju Amy. Zakładam szlafrok i nawet go nie zawiązując pędzę do jej pokoju. Leży na łóżku. Płacze. Jest cała mokra. Kręci się, krzyczy, płacze i dławi się łzami. Siadam obok niej. Biorę jej głowę i przyciskam do swojej piersi, nucąc jej cicho kołysankę. Czuję, że się uspokaja. Odsuwa się ode mnie i przeciera załzawione oczy. Patrzę na nią troskliwie i gładzę po głowie.
- Amy, co się stało?
- Śniło mi się – zatrzymuje się, aby pociągnąć nosem. – Że Diabeł cię dopadł i zabił, że – znowu zaczyna płakać, a ja biorę ją w ramiona i kołyszę. – Jutro już nie wrócisz, do domu.
Wzdycham. Kompletnie zapomniałam, że Diabeł też tam będzie. W sumie, mogę na niego trafić. Nikt nie podaje jego prawdziwego imienia i nazwiska, każdy zna go jako „Diabła”.
- Już, spokojnie, nic mi nie będzie – szepczę i odkładam Amy na poduszkę.
Przyciąga mnie do siebie i kręci główką.
- Lily, nie idź, zostań ze mną – mówi błagalnie, a mi serce się łamie.
Kiwam lekko głową i unoszę palec, dając jej do zrozumienia, aby chwilkę poczekała. Kiwa główką i wtula się w poduszkę. Wstaję z łóżka i rozglądam się po pokoju. Podchodzę do krzesła i na opieraniu zostawiam szlafrok. Podchodzę cicho do śpiącej siostry i kładę się obok niej. Jest już spokojna i bezpieczna. Gładzę ją po głowie i po kilku minutach zasypiam.
Budzi mi skakanie po łóżku. Niechętnie otwieram oczy i obok mnie widzę uśmiechniętą twarz należącą do mojej siostrzyczki Amy. Uśmiecham się leniwie i zakrywam twarz poduszką, ale za chwilę czuję zimny powiew na mojej skórze.
- Lily wstawaj, spóźnisz się do szkoły!
- Jeszcze chwilę – mruczę i próbuję znaleźć dłonią kołdrę, ale zdaje się, że wylądowała na podłodze.
- Jest już prawie dziewiąta!
Na dźwięk tych słów, szybko siadam na łóżku i rozglądam się niespokojnie po pokoju. Sypialnia Amy, pamiętam, że to tutaj zasnęłam. Siostra jest już ubrana. Wyskakuję z łóżka i szybko zakładam szlafrok, pędząc do mojego pokoju. Na szczęście na łóżku leżą ubrania, które wczoraj przygotowałam. Jednym rucham zgarniam wszystkie i biegnę do łazienki. Biorę szybki prysznic, ubieram się i maluję. Z łazienki wychodzę ze szczotką w ręku. Wkładam ją do torby i prawie dostaję zawału widząc chłopaka siedzącego na moim łóżku. Patrzy na mnie i uśmiecha się, a jego niebieskie oczy robią się większe. Mentalnie wywracam oczami. Zapomniałam, że Sean po mnie przyjedzie i zabierze mnie do zakładu.
- Lily, um… - widzę, że mierzy mnie wzrokiem i lekko zagryza wargę.
Znowu wywracam oczami. Jak ja go nie lubię. No dobrze, jest przystojny i pochlebia mi to, że spośród wszystkich dziewczyn w szkole wybrał właśnie mnie, ale na litość boską, czemu on mnie obczaja!?
- Sean, nie mamy czasu, wstawaj.
Jęczy coś pod nosem i niechętnie wstaje, a ja chwytam torbę i wychodzę z pokoju. Na korytarzu mijam się z Amy. Spojrzenie ma zmartwione. Wzdycham cicho i szepczę bezgłośne „nie martw się”, a ona patrzy na Sean’a i kiwa głową. Sądzi, że on mnie ochroni, ale prawda jest taka, że jeśli on trafi na Diabła, to ucieknie gdzie pieprz rośnie.
Wychodzimy z domu i od razu, nawet nie czekając na zaproszenie wsiadam do jego luksusowego Ferrari. Chwalił nam się kiedyś, że to ojciec mu je kupił, matko, ale on ma wielkie mniemanie o sobie.
Sean siada za kierownicą i odpala samochód.
- Jak sądzisz, na kogo trafisz?
Wzruszam lekko ramionami i opieram głowę o szybę. Nie chcę z nim rozmawiać, ale on tego nie rozumie.
- Jeśli trafię na Diabła, skopię go tak jak mój ojciec – mówi pewny siebie.
Wzdycham ciężko i przymykam oczy. Jestem pewna, że diabeł prędzej złoi skórę Sean’owi niż odwrotnie. Nie nazywaliby go „Diabeł” bez przyczyny, prawda? Te ataki mówią same za siebie.

Ruszamy wzdłuż ulicy, a ja ciągle myślę.

_____________________________________________________________
Hej. Sądzę, że ten rozdział nie jest zbyt zadowalający. To takie wprowadzenie.
Może wam się spodoba. Dziękuję, za tyle komentarzy pod poprzednim postem.
Jesteście wspaniali, oby tak dalej! Kocham was i pozdrawiam
DAME COLD ♥